W pomieszczeniu na zużyte ciała
mogliśmy jedynie milczeć.
Było nas troje: ja, ty i Bóg.
Zamknęli tam nie-nasze dusze,
które jakby ciążyły im przez wartość.
Pamiętasz, jak co trzy dni o 19 z minutami
zamykałam oczy pod poduszką?
Ona przynosiła wskazówki i tylko
naiwna Aleksandra miała jeszcze nadzieję,
że plan się powiedzie.
Ty nie wierzyłaś.
Powtarzałaś, że nie ma Boga,
a czułam Jego obecność w każdym
kęsie spalonej trawy.
Nasze krzesła były zawsze puste.
Przywiązywali mnie do nich
wstążkami zagłuszania sumienia.
Nie umiałam uciekać.
W nocy przyłapali nas na lataniu za oknem.
Były kraty na trzecim piętrze,
zmyślone historie o umieraniu.
Dłonie zaciśnięte powietrzem,
za mało tlenu, za mało kofeinowych
doznań, jak wtedy: z głodem wolności.
Przykleiłaś do siebie pastylkowe skrzydła.
Nie lubiłaś pożegnań.
Zostawiłaś mi jedynie trzy ściany,
zabrałaś nawet Boga.
Canard